Jest taki film na kanale Dogen, do którego często wracam. - Why Japan Loves Small Things. Pozwoliłem sobie ten materiał skrócić i przetłumaczyć, ale i tak zachęcam do zapoznania się z oryginałem.
Kiedy przyjechałem do Japonii, widziałem ludzi kupujących paczki z jednym grzybem ringi, mimo że paczki z dwoma kosztowały tyle samo. Moja była dziewczyna celowo wybrała małe mieszkanie, choć w tej samej okolicy były znacznie większe w podobnej cenie. Zapytałem ją, czemu się nie przeprowadzi do jednego z tych większych. Odpowiedziała tylko: „Nie potrzebuję tego”.
Co to za miłość do mniejszego? Do skromności i prostoty w Japonii?
W moim ostatnim filmie o megatrzęsieniach Nankai mówiłem, że japońska kultura ciężkiej pracy i współpracy była konieczna w środowisku, w którym w każdej chwili mogło dojść do katastrofalnego trzęsienia ziemi lub tsunami. Myślę jednak, że te katastrofy naturalne są też bezpośrednio odpowiedzialne za zamiłowanie Japonii do małych rzeczy.
Historycznie posiadanie większej ilości oznaczało większe straty, gdy katastrofa nieuchronnie nadchodziła. Jest słynny autor, Kamono Chome, którego książka Hōjōki jest obowiązkową lekturą w japońskich szkołach publicznych. Hōjōki to w zasadzie historia autora, który po serii trzęsień ziemi, pożarów i tajfunów porzuca dostatnie życie, by zamieszkać w pustym, mobilnym domku o powierzchni trzech metrów na trzy. Pisze, że wszystkie ludzkie starania są głupie, ale szczególnie próżne jest wydawanie majątku i zaprzątanie sobie głowy budową domu w tak niebezpiecznej stolicy.
Myślę, że pokolenia ludzi, którzy przeżywali niewyobrażalne trzęsienia ziemi, katastrofalne tsunami, pożary i tajfuny w kraju, gdzie przestrzeń zawsze była na wagę złota, stworzyły kulturę, która pyta: czego mogę się pozbyć? Jak mogę zrzucić trochę zbędnego balastu? Co mogę usunąć, by coś było odrobinę mniejsze, lżejsze? Kulturę, która mówi: większe mieszkanie? Nie, nie potrzebuję. Kulturę, która uważa, że „w sam raz” jest lepsze niż kłopotliwy nadmiar.
Bo w Japonii kłopotliwy nadmiar zawsze oznaczał więcej do stracenia.
Czym po przeprowadzce zajmował się Chome? Nie wiem. Ale chciałbym porównać to z opisem pokolenia amerykańskich milenialsów, który znalazłem w książce “The More of Less” autorstwa Joshuy Backera. Backer zarzuca milenialsom naturalne konotacje do minimalizmu, mówiąc, że preferują oni bycie częścią “dzielonej gospodarki”, zobrazowanej przez publiczne rowery do wynajęcia za pomocą aplikacji. Według niego, milenialsi mają mniejszą potrzebę (w porównaniu do poprzednich pokoleń) gromadzenia rzeczy, bo wszystko może im kurier dostarczyć do domu w jedną czy dwie doby. Są też wiecznie połączeni z urządzeniami i z innymi ludźmi za pomocą internetu.
Ta myśl mnie gryzie. Co to za minimalizm, na który można sobie pozwolić stojąc na szczycie najbardziej skomplikowanego systemu dotychczas stworzonego przez człowieka? Milton Friedman w eseju “Ja, ołówek” opisuje jak na wyprodukowanie banalnego ołówka składa się praca niezliczonych osób na wszystkich kontynentach i statków przewożących tysiące kontenerów po siedmiu morzach. Szaleństwo.
Coraz częściej pojawiają się idee cyfrowego minimalizmu. Co ciekawe, powoli przewijają się też pomysły, które można nazwać minimalizmem gospodarczym, widocznym chociażby w budowlance — konstrukcje z lokalnie pozyskiwanych materiałów są coraz bardziej promowane. Ale i to przekształciliśmy w żart. Do budowy małego, taniego domu z drewna, prawdopodobnie będę pozyskiwał skandynawskie deski z litewskiego tartaku, cięte przy użyciu amerykańskich maszyn wyprodukowanych w chinach, działających na programach napisanych w Indiach. Dlaczego? Bo jest taniej. Bo lokalne polskie drewno sprzedawane jest do Chin, a ja nie mogę sobie ściąć drzewa z działki i z niego wyprodukować potrzebnych mi desek. Coś takiego jeszcze niedawno było możliwe! Nie sądzę, żeby w czasach Chome mobilne domki produkowane były w Wielkiej Brytanii i po trzydziestu latach sprzedawane w Japonii jako holenderki, jak ma to miejsce we współczesnej Polsce.
Patrząc szerzej, nie sądzę, aby minimalizm cyfrowy mógł istnieć bez gospodarczego. W porównaniu z minimalizmem opisywanym przez Beckera czy japońskim podejściem przedstawionym w filmie Dogena, wyrzucenie starych ubrań i paletek do ping-ponga nie równa się z nieużywaniem smartfona. Coraz więcej systemów opartych jest na hybrydzie człowieka i komputera. A świat cyfrowy jest zaprzeczeniem minimalizmu. Na tym etapie mam pięć aplikacji do wysyłania wiadomości tekstowych, nie licząc maila. Współczesne systemy tworzone są jeszcze dla hybrydy człowieka i komputera, i świadoma decyzja nieużywania telefonu czy komputera upośledza nas w tym świecie do poziom niesamodzielnej istoty. I mówię to z doświadczenia.
Minimalizm to nie jest posiadanie jednego smartfona, a na nim osobnej aplikacji dla każdego sklepu. Niekupowanie rzeczy to tylko zabawa. Należałoby zacząć: nie potrzebuję tego kupowac, nie potrzebuję nigdzie jeździć, nie potrzebuję tyle pracować, nie potrzebuję dyskusji w internecie, nie potrzebuję tego oglądać, nie potrzebuję tego czytać. A potem należałoby ustalić co powinienem i co chcę.
Zaczyna mi się wydawać, że amisze mieli rację.
JS