W Gdańsku Robert organizował swój “wieczór kawalerski”, który rozciągnął się na chyba cztery dni. Ja z racji sytuacji zostałem tam tylko w nocy z soboty na niedzielę.
Do Gdańska pojechałem pociągiem z Wrocławia, wyjazd wcześnie rano, powrót późno wieczorem. Byłem zaskoczony punktualnością PKP na tej linii. Wszystko zgadzało się praktycznie co do minuty.
Gdańsk przywitał mnie jarmarkiem dominikańskim i tłumami ludzi. Po przejściu w boczne uliczki, miasto wydało się całkiem przyjemne. Dużo jest tam budynków z czerwonej cegły przypominającej zamierzchłe czasy. Wrażenie wywiera też wodna natura tego miasta. Nie jest ono miastem nad wodą, jest ono miastem w wodzie, kanały, rzeki i morze są jego nierozerwalną częścią.
W końcu dotarłem nad plażę Stogi, gdzie mieliśmy nocleg. Plaża przepiękna — piasek biały, morze błękitne. Bałtyk jest najpiękniejszym morzem, jakie widziałem, Port Baltic Hub ciekawie wpisuje się kolorystycznie w krajobraz, w północnym świetle i morskiej bryzie okazał sie bardzo ciekawym obiektem do fotografowania.
Na plaży rozmawiałem z lokalsem, który nigdy w życiu nie wyjechał dalej, niż promień 50 kilometrów od Gdańska. Kocha swoje okolice, ma za złe niemcom porzucenie broni chemicznej u wyjścia z zatoki, obawia się rosjan, którzy podobno regularnie zagłuszają gps w Gdańsku.
Plaża dziwnie działa na ludzi. Wydaje mi się, że spowolnione ruchy na piasku, powszechna golizna zasłonięta jedynie strojami kąpielowymi oraz tłumy sprawiają, ze ludzie są bardziej otwarci na siebie. Wiele osób przy pomocy parawanu broni się przed tą otwartością.