Przyszedł grudzień, wszystko zaczna się kręcić wokół świąt Bożego Narodzenia, które coraz mniej utożsamiane są z narodzinami Chrystusa, a bardziej z coca-colą, prezentami i bezpłciową nazwą “holiday”, przez którą wraz z rozrostem imperiów i wcieleniem weń ludów obcych kulturowo, rozmywane są dawne obyczaje.
Nie chcę tu mówić o kulturowych i duchowych problemach wynikających z komercjalizacji ludzkiej duszy i jej potrzeb, ale postulować za czymś innym. A dokładniej…
Przestańmy sobie kupować, i tutaj z naciskiem na KUPOWAĆ, prezenty!
W ostatnich miesiącach pozbyłem się z mieszkania metrów sześciennych rzeczy, których nawet nie byłbym w stanie na tym etapie wymienić. Tak ważne dla mnie były, że minutę po wyniesieniu ich na śmietnik, zapomniałem, że miałem je kiedykolwiek. W to należy wliczyć wszystkie pamiątki, duperele, ozdóbki, narzędzia specyficzne do jednego zadania, prezenty. Z wszystkich sprzętów, których się pozbywałem, tylko dwa czy trzy ktoś zabrał. W ręce mojego kolegi trafiła stara pilarka i szlifierka, a ktoś innych CHYBA wziął sobie koszulę. Wszystko inne ludzie uznali za niepotrzebne. I w sumie im się nie dziwię, na każdym rogu jest PEPCO czy inne ACTION, gdzie można kupić tony barachła i zagracić sobie przestrzeń życiową.
Ruszyło mnie to do rozmyślań, czy kiedykolwiek sprezentowałem komuś coś, z czego się cieszył dłużej, niż jeden dzień. I nie jestem w stanie na to pytanie odpowiedzieć.
Myślałem, że jak ktoś lubi gry planszowe, to ucieszy się z dobrze ocenianej, klasycznej planszówki. No i może się ucieszył, ale nigdy w nią nie zagrał. Myślałem, że tablet graficzny przyda się komuś, kto świetnie rysuje, ale używa starego sprzętu. No i przydał się, a po chwili fascynacji nowinką trafił do szuflady. Myślałem, ze bloczek biletów do kina in blanco ucieszy kogoś, kto lubi filmy, ale ucieszył na tyle, żeby łapać kurz na regale.
Absolutnie nie winię tych ludzi. Jakbym dostał nowy sprzęt, którego muszę się nauczyć, który będzie inny od tego, do którego jestem przyzwyczajony, to bym traktował to jako problem, nie prezent. Jakbym dostał bilet do kina oddalonego o dwadzieścia kilometrów, to bym westchnął, że wyjście na film przemieni się w wielogodzinną wyprawę. A planszówki wymagają czasu, przestrzeni, znajomych lub rodziny do gry. Kto ma na to energię i chęci? Przecież jest tyle innych rzeczy do roboty…
I to w sumie tyle, jeżeli chodzi o trendy dawania ludziom doświadczeń, nie rzeczy, albo dawania jednego wartościowego przedmiotu, a nie garści drobnicy.
Więc co, może w drugą stronę? Skarpety? Z ciepłych, wełnianych skarpet cieszę się najbardziej. Ale z drugiej strony, czy dawać komuś w prezencie bieliznę z okazji NARODZIN BOGA? “Wiesz, celebrując przyjście na ziemię Jezusa, i biorąc pod uwagę jego poświęcenie i lekcje, którymi staramy się żyć, chcielibyśmy okazać Ci naszą miłość parą nowych gaci, bo wiemy, że stare już masz dziurawe.”
Od jakiegoś czasu staram się być bardziej pozytywny i konstruktywny w swoim negatywnym spojrzeniu, więc podzielę się rozwiązaniem, które w moim przypadku się sprawdza.
Ludzie, ponownie — przynajmniej w moim otoczeniu, doceniają prezenty, w które włożyłem pracę. Dżemy, kompoty i wina z naszego ogrodu, z naszych owoców, z naszej pracy. Może nie są najlepsze, ale są szczere. To samo z ręcznie robionymi rzeczami. Jeśli ktoś potrafi coś pożytecznego upleść ze sznurka, wystrugać coś w drewnie, albo przygotować zapachową świeczkę to zwykle jest to bardzo dobrze odbierane. Zdjęcia są też świetną rzeczą. Kiedyś kupiliśmy babci dużą ramkę, do której zdjęcia przypina się klamerkami. Zawsze można wywołać dwa czy trzy zdjęcia i zabrać ze sobą. Taki prezent, który każdego dnia można odświeżyć.
Czyli najlepszym prezentem jest część nas, nasza szczerość, wspólny czas i wspomnienia. Nie kawałek plastiku, metalu czy drewna, niezależnie od jego ceny rynkowej.
JS